Witam po tzw. przerwie tekstowej 😀
Dawno już prócz krótkich wierszyków, nic tutaj nie pisałem. Myślę, że czas nadrobić zaległości. Tak sobie siedziałem i myślałem, o czym by tu napisać i po przeczytaniu pewnego wpisu na marchewkowym studiu, stwierdziłem, że może również fajnie było by się nieco przybliżyć. A zatem, urodziłem się i koniec 😀 bo nie miałem innego wyjścia :D. A tak na poważnie to jakby spojrzeć wstecz, to i u mnie znalazłoby się co nieco do opisywania. Wiele prawdę mówiąc nie pamiętam, ale niektóre pogłoski gdzieś tam w zakamarkach pamięci pozostały i jakby się wysilić to może udałoby się je przywołać. To, co chciałbym napisać nie można nazwać biografią, jednakże Jakieś podobieństwo znalazłoby się. Odkąd pamiętam, mieszkałem z dwiema babciami na wsi w okolicach Wieruszowa i Wielunia. Wtedy, było to województwo sieradzkie, dzisiaj jest województwem łudzkim. I tak fajnie płynął by mi tam czas gdyby nie stała się rzecz, która tak naprawdę owiana jest tajemnicą rodzinną i albo nikt nie pamięta jak się to stało, albo na rzecz ukrycia faktów, wymyślane są przeróżne historie, żeby ukryć faktyczną prawdę. Zapewne, nie dowiem się tego już nigdy. Mieszkałem we wsi, która składała się tylko z trzech gospodarstw razem z naszym. Od sąsiada, do sąsiada trzeba było przejść pieszo polami około dwóch kilometrów, więc jak szło się w odwiedziny, to tak jakby się człowiek wybierał za lasy, za góry. My mieszkaliśmy mniej więcej po środku i co najfajniejsze wtym, to fakt, że po wyjściu za furtkę, był kawałek naszego sadu, a potem bez żadnego ostrzeżenia zaczynał się las. Moi rodzice zawieźli mnie tam i oddali pod opiekę moim babciom w tym jednej pra, która czas jakiś później zmarła, więc została mi jedna. W naszym gospodarstwie, mieliśmy wszystko to, co ma się na wsi, czyli krowę, kury itp. Mieliśmy też jak nie jedno szanujące się gospodarstwo psa. I tu w jednej z historii niepoślednią rolę odegrał tenże pies. A było to tak: Podobno mieliśmy wtedy gości i nawet moi rodzice też wtedy przyjechali. Ja w spacerówce, cieszyłem się świeżym powietrzem, aż przyszedł ktoś do nas, a pies, jak to pies, zaczął się cieszyć z nowego gościa, a że był to mieszaniec wilczura i czegoś tam jeszcze, nie pamiętam czego, więc mały nie był. Lubiłem się z nim bawić i wbrew pozorom był dość łagodny, no ale przyszedł rzeczony gość, pies jak się cieszy, nie zwraca uwagi na to, czy przypadkiem z tej radości czegoś innego nie rozwali. Tak było i teraz. mój wózek był ustawiony w miejscu, gdzie nasze podwórze, było dość kamieniste i nie rosło tam nic, nawet skompa trawa. Pies, ciesząc się, wywrócił wózek, a ja, wypadłem na te kamienie. Ludzie jak to ludzie, pozbierali dzieciaka i twierdząc, że do wesela się zagoi, wrócili do swoich zajęć w tym przypadku do rozmów towarzyskich. Minęło kilka dni, a mnie zaczęła rosnąć głowa. Niepokój moich opiekunów, spowodował, że wylądowałem w szpitalu w Wieruszowie właśnie. Tamtejsi lekarze, zdiagnozowali wodogłowie, ale też i leczono mnie na tasiemca, ponieważ objawy były podobne. Kiedy dziecko zaczęło tracić wzrok i nie poznawało rodziców, chyba coś olśniło lekarzy, że to jednak nie wodogłowie, a coś innego i ze wsi, trafiłem do miasta, zwanego Wrocławiem. W szpitalach przeleżałem 8 miesięcy. Na koniec okazało się, że rzeczone wodogłowie, to krwiak, który zrobił w organizmie takie spustoszenie, że na uratowanie całkowite wzroku , nie ma co marzyć. We wrocławiu zlikwidowano mi krwiaka i mam tyle wzroku ile mam, tzn. tyle, że nawet nocą nie potrzebna mi jest laska, żebysię samodzielnie poruszać, jednakże, czasami zazdroszczę osobom zupełnie widzącym, jak to co dla mnie jest małymi plamkami na papierze, oni są wstanie przeczytać bez żadnego problemu. Gdyby nie ten błąd lekarzy, dzisiaj pewnie też mógłbym czytać te plamki i może miałbym fajną pracę. Cóż, ale jest jak jest i nie ma rady, trzeba żyć z tym, co się ma. W wieku 7 lat, ostatecznie wyniosłem się ze wsi i zamieszkałem z rodzicami na takiej jakby też prawie wsi, ale bardziej przypominającej miasto, bo i nawet autobusy tam dojeżdżały. Z przyczyn mi nieznanych ostatecznie wylądowaliśmy we Wrocławiu. Moje dwie młodsze siostry już uczęszczały do przedszkola, a ja znalazłem się na ul. Kasztanowej w internacie dla niewidomych i niedowidzących. Fajne to były czasy i wiele numerów z kumplami się robiło i muszę przyznać, że nie było weekendu, kiedy wychowawcy nie mieli dla moich rodzicieli wiadomości o tym, jak to ich cudowny synek na rozrabiał w minionym tygodniu 😀 Boć to ja zawsze byłem największym prowodylem do najgorszych wygłupów.Przez cały czas, prócz kumpli z internatu, nie miałem innych, więc kiedy przyjeżdżałem do domu na weekendy, moje siostry wychodziły z koleżankami na podwórko, a ja, siedziałem w domu. I tak mijał rok za rokiem, aż któregoś dnia, moja Mama wyszła do sąsiadki, która była i jest do dziś jej przyjaciółką, a za jakieś pół godziny, zadzwonił dzwonek do naszych drzwi. "Cześć" no cześć. Przysłano mnie tutaj, żebym się z tobą zakumplował. Ki ciort? Miałem wtedy chyba jakieś 11 lat. Okazało się, że był to jeden z trzech synów przyjaciółki mojej mamy. One sobie wymyśliły, że skoro nie mam kumpli na osiedlu, wyświadczą mi przysługę, i spróbują mnie jakoś zakumplować z synem przyjaciółki. Ostatecznie owszem, zakumplowałem się, ale nie z tym którego do mnie przysłano, a ze średnim. C.D.N.
10 odpowiedzi na “Biografia, nie biografia – Początki.”
Ojej, fajnie, że piszesz o sobie chociaż tyle!
Jak to chociaż tyle? będzie ciąg dalszy jak można to zaobserwować na końcu wpisu.
Tak, ale poprzez te wpisy dowiadujemy się teorytycznie dużo, ale to są suche fakty i w praktyce wiemy niewiele. Sam poza tym powiedziałeś, że to nie jest do końca biografia…
Ale żal, zaprzyjaźniać kogoś na siłę xd
Ech Zuza! Martynka skomentowała by to jednym słowem: „życie”. 😛
A no tak. Wszak ono ciężkim jest 😛
Dokładnie tak 😛
Dla mnie najciekawszy wpis, jak dotąd, ale idę od początku, jeszcze trochę mi zostało.
Ej, a w zasadzie skoro to jest Twoja biografia pisana przez Ciebie, to to jest raczej autobiografia 😀
Podoba mi się twój styl pisania.